28.09.2013

Renata L. Górska - Cztery pory lata


    Książkę Renaty L. Górskiej poleciła mi koleżanka, która się nią zachwycała, więc jak zwykle ochoczo zabrałam się do czytania, gdy tylko znalazłam wolną chwilę.
    Niestety, dla mnie książka okazała się jednym wielkim zawodem. Momentami nudna do tego stopnia, że ledwo mogłam przez to przebrnąć i dodatkowo przewidywalna do granic możliwości. Od samego początku z góry wiadomo, jak to wszystko się skończy. Na tylnej okładce możemy przeczytać:
    „Nowoczesna kobieta:
    - nie pracuje za grosze - realizuje się zawodowo;
    - nie jest samotna - jest singielką;   
    - nie ucieka od odpowiedzialności - ceni sobie niezależność.
    Taka właśnie jest Kornelia...“
    Zapowiada się fajnie, ale potem okazuje się, iż nasza bohaterka jest niezamężną, dojrzałą kobietą, która realizuje się zawodowo pracując jako sprzedawca w księgarni w miasteczku, w którym mieszka w przytulnej willi razem z rodzicami. I momentalnie bohaterka staje się życiowym nieudacznikiem. Kornelia jest osobą niezwykle egocentryczną.  Sama o sobie mówi, że do niczego właściwie w życiu nie dąży. Cała akcja powieści opiera się na możliwości utraty domu przez jej rodzinę, co ma być spowodowane budową autostrady przebiegającej przez miasteczko. Bohaterka, będąc osobą bardzo związaną ze swoim otoczeniem, z pomocą czterech przyjaciółek stara się jakoś zapobiec tej katastrofie, jednocześnie unikając niekończących się prób swatania z ich strony. Niepowodzenie goni niepowodzenie, pomyłka pomyłkę i wszystko jak zwykle ma katastrofalne skutki, które przez chwile wiszą nad szczęśliwym zakończeniem niczym chmura gradowa.
    Pod koniec książka staje się bardziej dynamiczna, wciąga, ale zaraz potem kończy się przewidywalnie dobrym zakończeniem. Kornelia wreszcie ma jakiś plan i co oczywiście najważniejsze faceta przy boku.

11.09.2013

Rosanna Ley - Dom na Sycylii

    Kiedy dni robią się coraz krótsze, a pogoda powoli zmienia się  w typową jesienną szarugę warto sięgnąć po taką książkę jak „Dom na Sycylii“. Widziane oczyma wyobraźni krajobrazy włoskiej wyspy i panujące tam upały mogą zdziałać cuda odrywając nas od ponurej codzienności. Powieść Rosanny Ley jest pełna tajemnic i słynnego sycylijskiego temperamentu. Jest to lekka, przyjemna i niesamowicie relaksująca lektura, do której zdecydowanie warto zajrzeć. Pozytywnie wyróżnia się na tle pustych, szablonowych romansów, choć trzeba przyznać, że wątek romantyczny jest nieco przewidywalny.
    Tess Angel, główna bohaterka książki jest niespełna czterdziestoletnią angielką, którą poznajemy w momencie, w którym dowiaduje się ona o niespodziewanym spadku, który otrzymała od człowieka, którego nigdy nie znała. Tak zaczyna się zupełna rewolucja w jej życiu. Kobieta rezygnuje ze swojego dotychczasowego życia, rzuca swoją nudną pracę, zostawia dorastającą córkę pod opieką swoich rodziców i wyjeżdża na Sycylię, by tam poznawać historię odziedziczonej willi, swojej matki Flavii oraz ludzi, którzy otaczali ją w młodości. Razem z nią zagłębiamy się w pełne rozmaitych intryg, nierozwiązanych tajemnic i rodzinnych sporów sycylijskie życie. Poznaje ludzi, którzy się tam wychowali i zaczynają targać nią sprzeczne emocje. Nie wie, którzy z nich są godni zaufania, a których powinna unikać, a jej matka na wszelkie możliwe sposoby unika rozmowy na temat jej rodzinnej wyspy, przez co nadaje jej jeszcze bardziej interesujący charakter. Giovanni, wnuk dawnej przyjaciółki Flavii, którego początkowo wzięła za sprzymierzeńca zaczyna zachowywać się coraz dziwniej, a Tonino, mrukliwy artysta intryguje ją swoją wyraźną nieprzystępnością.
    Do gustu przypadło mi szczególnie zdanie, które wypowiada do córki Tess - Ginny - jej ojciec. Jest ono prawdziwe do szpiku kości i zdecydowanie warte zapamiętania:
    „Chodzi o to, że kiedy zmuszamy się do robienia czegoś, czego nie chcemy, albo ktoś inny nas do tego zmusza, kiepsko na tym wychodzimy.“
    Jednak moimi ulubionymi fragmentami tej książki zdecydowanie były rozdziały zawierające opowieść starej Flavii, która jako młoda dziewczyna uciekła z powojennej Sycylii. Po wielu latach milczenia pod wpływem niespodziewanych wydarzeń niechętnie postanawia spisać swoją historię i podzielić się nią ze swoją córką Tess. Historia jej miłości jest wzruszająca, a niezłomny charakter z całą pewnością godny naśladowania. Swoje przeżycia podszywa tradycyjnym smakami Sycylii, wprowadzając swoją córkę w tajemnice tamtejszej kuchni, dzieląc się z nią przekazywanymi z pokolenia na pokolenie przepisami.

1.09.2013

Cecelia Ahern - PS. Kocham Cię

    Można by pomyśleć, że to tylko ot, taka sobie, kolejna lekka powieść do poduszki jakich niemało. Czyta się łatwo i przyjemnie, w jakimś stopniu jest ciekawa, a do bohaterów można się przywiązać i polubić ich styl bycia, tak jak ja polubiłam Ciarę - szaloną młodszą siostrę głównej bohaterki. Jednak jeden fragment z samego początku utkwił mi w głowie i nie mogłam przestać o nim myśleć, co sprawiło, że ta powieść wydała mi się znacznie bardziej wartościowa. Pozwolę sobie zacytować:
    „Sharon nigdy nie należała do osób owijających rzeczy w bawełnę, ale właśnie dlatego Holly tak bardzo ją kochała. I dlatego też nie odwiedziła jej w ciągu ostatniego miesiąca ani razu. Nie chciała usłyszeć prawdy. Nie chciała usłyszeć, że musi jakoś żyć dalej; pragnęła po prostu... och, sama już nie wiedziała, czego pragnęła. Chciała być nieszczęśliwa. Wydawało jej się to właściwe i na miejscu.“
    Oj tak, ten jeden, krótki i dość banalny fragment dał mi sporo do myślenia. My, ludzie, chociaż często staramy się sobie udowodnić, że jest inaczej, w głębi duszy wszyscy jesteśmy pesymistami. Mimo, że pragniemy być optymistami czy realistami, ten pesymizm zawsze z nas w końcu wychodzi. Są chwile lepsze, kiedy śmiejemy się jak wariaci z byle głupoty, ale wystarczy jedno, nawet niewielkie niepowodzenie, żeby cała ta radość prysła. Ciężko jest nam wtedy dostrzec prawdziwą wartość życia. To może być wszystko: śmierć kogoś bliskiego, jak w przypadku Holly - głównej bohaterki książki, zerwanie z chłopakiem - Ciara, a nawet gorsza ocena czy problemy na studiach lub w pracy. W takich sytuacjach, zamiast dążyć do poprawy pogrążamy się w przygnębieniu i stresie. Jęczymy, płaczemy i narzekamy, nie dążąc wcale do rozwiązania problemu. Męczy nas to, ale gdzieś, w głębi duszy wcale nie czujemy się źle z tym wszystkim. Popadamy w marazm i przez moment nawet staramy udowodnić sobie, że nasze życie najwyraźniej musi być pasmem niepowodzeń i zaczynamy to akceptować.
    Sama robiłam tak już z tysiąc razy. Kiedy w moim życiu stanie się coś złego mam w zwyczaju zamykać się na ludzi, zaczynam unikać nawet przyjaciół, bo po prostu nie mam siły, by wykrzesać z siebie choć odrobinę optymizmu. Wobec czego siedzę w domu i nadal się męczę. W jakiś dziwny sposób to akceptuję. Dopada mnie nawet myśl, że jest dobrze. Że to, że moi znajomi są właśnie na kręglach czy imprezie podczas gdy ja użalam się nad sobą w domu jest całkiem w porządku i wcale mi nie przeszkadza. Przecież też mogłam tam iść, tylko nie chciałam. Podjęłam decyzję. Ale później żałuję, bo czuję, jakbym traciła całe fragmenty życia. Więc postanawiam, że czas to zakończyć i wracam do świata żywych. Prowadzę życie tak intensywne jak zawsze, żyję od imprezy do imprezy, od spotkania do spotkania, ba! czasem nawet od kolokwium do kolokwium, ale jestem szczęśliwa. Obiecuję sobie, że tak już będzie, ale później znowu coś się dzieje, więc rzucam to wszystko, zamykam się w domu i wmawiam sobie, że jest beznadziejnie. Unikam kontaktów z ludźmi, chociaż wiem, że to by mi pomogło. Nie nazwałabym tego żadną depresją, sądzę, że niemal każdemu zdarza się mieć gorsze dni, kiedy zdaje się, że nic nie ma sensu. Trzeba po prostu znaleźć w sobie siłę, żeby to zakończyć i zacząć żyć. Dlatego teraz szukam w sobie siły, żeby przestać wmawiać sobie, że i tak nie zdam moich poprawkowych egzaminów i zaczynam się uczyć. Spotykam się z ludźmi, którzy też mają ten problem i nawet tylko siedząc z nimi nad notatkami jest fajnie, bo nie jestem już z tym sama. I chociaż zwykle to ludzie są przyczyną naszych smutków i niepowodzeń, to właśnie ludzie są w stanie nam później pomóc. Trzeba się tylko przemóc, żeby im na to pozwolić.