1.09.2013

Cecelia Ahern - PS. Kocham Cię

    Można by pomyśleć, że to tylko ot, taka sobie, kolejna lekka powieść do poduszki jakich niemało. Czyta się łatwo i przyjemnie, w jakimś stopniu jest ciekawa, a do bohaterów można się przywiązać i polubić ich styl bycia, tak jak ja polubiłam Ciarę - szaloną młodszą siostrę głównej bohaterki. Jednak jeden fragment z samego początku utkwił mi w głowie i nie mogłam przestać o nim myśleć, co sprawiło, że ta powieść wydała mi się znacznie bardziej wartościowa. Pozwolę sobie zacytować:
    „Sharon nigdy nie należała do osób owijających rzeczy w bawełnę, ale właśnie dlatego Holly tak bardzo ją kochała. I dlatego też nie odwiedziła jej w ciągu ostatniego miesiąca ani razu. Nie chciała usłyszeć prawdy. Nie chciała usłyszeć, że musi jakoś żyć dalej; pragnęła po prostu... och, sama już nie wiedziała, czego pragnęła. Chciała być nieszczęśliwa. Wydawało jej się to właściwe i na miejscu.“
    Oj tak, ten jeden, krótki i dość banalny fragment dał mi sporo do myślenia. My, ludzie, chociaż często staramy się sobie udowodnić, że jest inaczej, w głębi duszy wszyscy jesteśmy pesymistami. Mimo, że pragniemy być optymistami czy realistami, ten pesymizm zawsze z nas w końcu wychodzi. Są chwile lepsze, kiedy śmiejemy się jak wariaci z byle głupoty, ale wystarczy jedno, nawet niewielkie niepowodzenie, żeby cała ta radość prysła. Ciężko jest nam wtedy dostrzec prawdziwą wartość życia. To może być wszystko: śmierć kogoś bliskiego, jak w przypadku Holly - głównej bohaterki książki, zerwanie z chłopakiem - Ciara, a nawet gorsza ocena czy problemy na studiach lub w pracy. W takich sytuacjach, zamiast dążyć do poprawy pogrążamy się w przygnębieniu i stresie. Jęczymy, płaczemy i narzekamy, nie dążąc wcale do rozwiązania problemu. Męczy nas to, ale gdzieś, w głębi duszy wcale nie czujemy się źle z tym wszystkim. Popadamy w marazm i przez moment nawet staramy udowodnić sobie, że nasze życie najwyraźniej musi być pasmem niepowodzeń i zaczynamy to akceptować.
    Sama robiłam tak już z tysiąc razy. Kiedy w moim życiu stanie się coś złego mam w zwyczaju zamykać się na ludzi, zaczynam unikać nawet przyjaciół, bo po prostu nie mam siły, by wykrzesać z siebie choć odrobinę optymizmu. Wobec czego siedzę w domu i nadal się męczę. W jakiś dziwny sposób to akceptuję. Dopada mnie nawet myśl, że jest dobrze. Że to, że moi znajomi są właśnie na kręglach czy imprezie podczas gdy ja użalam się nad sobą w domu jest całkiem w porządku i wcale mi nie przeszkadza. Przecież też mogłam tam iść, tylko nie chciałam. Podjęłam decyzję. Ale później żałuję, bo czuję, jakbym traciła całe fragmenty życia. Więc postanawiam, że czas to zakończyć i wracam do świata żywych. Prowadzę życie tak intensywne jak zawsze, żyję od imprezy do imprezy, od spotkania do spotkania, ba! czasem nawet od kolokwium do kolokwium, ale jestem szczęśliwa. Obiecuję sobie, że tak już będzie, ale później znowu coś się dzieje, więc rzucam to wszystko, zamykam się w domu i wmawiam sobie, że jest beznadziejnie. Unikam kontaktów z ludźmi, chociaż wiem, że to by mi pomogło. Nie nazwałabym tego żadną depresją, sądzę, że niemal każdemu zdarza się mieć gorsze dni, kiedy zdaje się, że nic nie ma sensu. Trzeba po prostu znaleźć w sobie siłę, żeby to zakończyć i zacząć żyć. Dlatego teraz szukam w sobie siły, żeby przestać wmawiać sobie, że i tak nie zdam moich poprawkowych egzaminów i zaczynam się uczyć. Spotykam się z ludźmi, którzy też mają ten problem i nawet tylko siedząc z nimi nad notatkami jest fajnie, bo nie jestem już z tym sama. I chociaż zwykle to ludzie są przyczyną naszych smutków i niepowodzeń, to właśnie ludzie są w stanie nam później pomóc. Trzeba się tylko przemóc, żeby im na to pozwolić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz